Nad mazurskim rejsem pod specjalnym nadzorem wstał kolejny dzień – czwarty. Dni pierwszy, drugi i trzeci już za nami – zostały tylko lekcje, lepiej lub gorzej odrobione :)
Ania:
Wychodzimy z portu w Giżycku – zaliczam sobie, choć nie ma powodu do wiwatów, bo odejście skomplikowane nie było: dziobem, na wprost, tyle że z lekkiej ciasnoty.
Jacek:
Wejście do i wyjście z portu zawsze wymagają uwagi. Można je robić lepiej lub gorzej – to drugie zdarza się i bardziej doświadczonym żeglarzom – ale de facto liczy się efekt końcowy, możliwie bez strat. Zatem: wyjście z portu jak najbardziej zaliczamy :)
Ania:
Od razu kładziemy maszt i wchodzimy do Kanału Łuczańskiego. Akurat na samo otwarcie mostu obrotowego, więc przechodzimy płynnie. Na początku, wśród różnych znaków, nakaz nieprzekraczania prędkości 6 km/h. Aplikacja Żegluj pokazuje, że idę ok. 3,5 kt, więc mniej więcej utrzymuję się w zadanych granicach. Kierowca motorówki za mną uparcie mnie pogania, domaga się, żebym płynęła szybciej. Żarty jakieś. Odwracam się i spuszczam go po brzytwie.
Jacek:
Kierowców motorówek jest wielu, doświadczenie uczy, że przepisy zna niewielu ... Ania potraktowała natręta prawidłowo. I nie dała się sterroryzować, mimo, że nowicjuszka :)
Ania:
Po wyjściu z kanału długa trasa na północ – płyniemy na Mamry. Całość na silniku, bo wiatr w twarz, pada deszcz. Już na samych Mamrach wiatr trochę lepszy, wszyscy, oprócz nas, idą na żaglach. Trochę głupio. Uświadamiam sobie dwie sprawy. Przede wszystkim stwierdzam, że mam problemy z oceną, czy i kiedy warto stawiać żagle ... Jak zważyć wszystkie za i przeciw - czas, pogodę, wiatr ... Ale silniejsza jest inna myśl: po trzech godzinach za sterem w deszczu jestem przemoczona i zmarznięta i – szczerze – wolę szybko na silniku, nawet jeśli to obciach.
Jacek:
Ania właściwie sama odpowiedziała sobie na swoje pytania. Nie ma ani za krótkiego dystansu na żagle, ani za długiego na silnik. Wszystko ZALEŻY od samopoczucia załogi. A tzw. „honor żeglarza mazurskiego” można sobie włożyć … między bajki.
Ania:
Podchodzimy do Przystani Kętrzyńskiej. Pierwszy zgrzyt – miecza na kamieniach. Wybierają mi go (miecz) odrobinę. Przy kolejnym zgrzycie (tym razem płetwą sterową) pęka feralny fał. Tracę manewrowość, a jestem już blisko kei. Komendę przejmuje ktoś inny – siada do silnika, bo steru już nie ma. Nawet nie protestuję – sama nie dałabym rady.
Jedyne wolne miejsce mają tu tuż przy nabrzeżu, na płyciźnie. "Spokojnie, zmieścisz się" – zapewnia pomagier z kei. Analogie, analogie ... Podejmujemy bosakami 2 mooringi. 5 metrów od kei kadłub (steru nie ma, miecz dawno wybrany do końca) ryje w piach. Ktoś schodzi z łódki, po kolana w wodzie, naprawia ster i wypycha nas z mielizny. Odchodzimy na samym silniku – znów nie ja. Szkoda, miałam nadzieję, że dziś wreszcie będzie przełom w parkowaniu.
Jacek:
Sytuacja była faktycznie dość trudna, dlatego przejąłem od Ani łódkę (tak, tak, ten miel przy kei to już w 100% mój – bywa i tak).
Co do sterowania samym silnikiem: na płytkiej wodzie z podniesionym mieczem i bez steru jedynie on zapewnia nam kontrolę nad jachtem. Tak, jak na motorówce (która też nie ma miecza), lecz trochę trudniej (bo motorówka ma „lepszy” kształt kadłuba do takich manewrów). Dlatego takie motorowe pływanie na łódce bez miecza koniecznie wymaga umiejętnej pracy silnikiem polegającej na jego wychylaniu raz w lewo raz w prawo oraz na odpowiednim dobieraniu prędkości obrotowej silnika. Mowa tu oczywiście o pływaniu w tzw. zaciśniętej cyrkulacji, kiedy przy skręconym silniku w prawo lub lewo dodajemy bardzo dużo "gazu" i za chwilę go odejmujemy, dzięki czemu jacht obraca się zamiast płynąć.
Ostatecznie wchodzę do portu Trygort. Jutro za ster wraca Ania.
Komentarze