Wróciłam z 6-tygodniowego rejsu morskiego, który był inny niż wszystkie poprzednie na kilka sposobów. Po raz pierwszy spędziłam na morzu – Bałtyk, Morze Północne – więcej niż 2 tygodnie. Po raz pierwszy płynęłam na łodzi (s/y Bies), która była prawie moją rówieśniczką, co nie pozostawało bez wpływu na standard życia na jachcie, wyposażenie i wysiłek niezbędny do obsługi jednostki; oraz na awaryjność łódki. Po raz pierwszy byłam na rejsie wyprawowym (płyniemy do celu, często kilka dni bez zawijania do mariny); dotąd pływałam turystycznie (od portu do portu, w portach nocowanie i zwiedzanie). Po raz pierwszy też byłam na morzu z ludźmi, którzy nie byli moją załogą – pisałam o tym obszerniej w poprzednim wpisie.
Krótko mówiąc: nigdy jeszcze nie byłam na tak trudnym rejsie. Czy gdybym wiedziała ante to wszystko, co wiem post popłynęłabym jeszcze raz? Tak. Było to bowiem przedsięwzięcie niebywale pouczające i na swój sposób niezwykle satysfakcjonujące.
Pierwszy tydzień wyprawy był czasem frustracji nie do opisania. Słowem najczęściej padającym z moich ust był popularny (w niektórych kręgach), warczący wyraz na k, zazwyczaj w połączeniu z frazą K***a, jak ja nienawidzę tej łódki. Mówiłam to ze świadomością, że Bies najprawdopodobniej odwzajemnia moje uczucia. Jego projektant zapewne smaży się w dizajnerskim piekle za różne niedoróbki, ale pewnie bardziej za sadystyczne wręcz rozwiązania. Za sterem siedzi się na drewnianej skrzynce w kształcie minitrumny (przypadek?), a w przechyle – na jej kanciastej krawędzi. I ten ster! Od prawo na burt do lewo na burt 10,5 obrotu; przy każdym obrocie opór. Gdy łódka idzie ok. 5 knotów, można go puścić, ale spróbujcie nim powodować przy prędkościach portowych. Bies Was wtedy nie słucha i śmieje się Wam w twarz (osiadłszy z godnością na kamieniach lub z dziobem w główce portu). Kantami, śrubami i wszelkimi niewygodami najeżony jest też kokpit – załoga nie jest w stanie tam wygodnie usiąść. I te wszystkie pułapki na burtach – przez rzeczony pierwszy tydzień zastanawiałam się nie tyle czy (że tak wydawało mi się oczywiste), ale kiedy upadnę w drodze do żagli i złamię sobie nos lub wybiję zęby. Dodajcie do tego szafkę kuchenną otwierającą się na fali (szwankujące zamknięcie) w twarz myjącego gary; zejściówkę pod kątem niemal 90 stopni do podłoża; liny, które zdzierają naskórek z palców. I awarie, których waga i częstotliwość sprawiają, że pływasz ze stale ściśniętym żołądkiem, z pytaniem, Co tym razem?. (które zresztą zadał nam właściciel jednej mariny, do której przypłynęliśmy drugi raz). Jejku, jejku …
W drugim tygodniu przestałam używać wyrazu na k. Rezygnacja? Może trochę, ale bardziej oswojenie się ze specyfiką łódki i opisanymi wyżej trudnościami. A także satysfakcja, rosnąca w każdym kolejnym tygodniu. Satysfakcja z rosnącej własnej tężyzny fizycznej – opanowałam tę zejściówkę (i wsiadanie przez rufę, po tylnej ławeczce); z czasem okazało się, że potrafię – sama, z ręki – postawić żagiel o powierzchni kawalerki w starym budownictwie. Satysfakcja ze zdobywanych umiejętności – doszłam do ładu z tym piekielnym sterem (choć na manewry portowe nie zdecydowałam się), nauczyłam się nawigacji, podszkoliłam z radia, poobserwowałam jak kapitan zarządza załogą: metodycznie, ze stoickim spokojem (sama jeszcze tego spokoju nie mam, ale przynajmniej przeanalizowałam sobie model). Satysfakcja, że mimo trudności dałam radę – sprawdziłam w boju tezę Paula Blooma, że w cierpieniu jest przyjemność (nie ta masochistyczna; mowa o przyjemności stawienia czoła wymagającemu wyzwaniu).
Czyli co? Po kilku latach żeglugi rekreacyjnej nagle zostałam apostołką tak zwanego „prawdziwego żeglarstwa”? Nie wiecie, co to prawdziwe żeglarstwo? Wystarczy zajrzeć na fora w soszialach. Prawdziwe jest oranie morza, oldskulowe rozwiązania (np. fok koniecznie bez rolera!) i ogólny morski hardkor z pogardą odnoszący się do turystyki żeglarskiej, która przecież jest dla mięczaków. Nic z tych rzeczy. Głównie dlatego, że mam własną definicję prawdziwego żeglarstwa.
Prawdziwe żeglarstwo jest tam, gdzie jest prawdziwa załoga. Załoga, która dba o siebie nawzajem. Załoga, która jednoczy się wobec przeciwności losu i radzi sobie z nimi, każdy/a na miarę swoich możliwości. Załoga, która potem o tych przeciwnościach i radzeniu sobie z nimi rozmawia z dumą, ciesząc się że ciężko było, ale podołaliśMY. I to tę wiedzę i tę definicję prawdziwego żeglarstwa w największym stopniu ugruntowałam sobie w czasie opisywanych sześciu tygodni na morzu.
Czego jeszcze się dowiedziałam? Wracając do wątku z poprzedniego akapitu – że trzeba celowo stawiać się w trudnych sytuacjach. Aby się zweryfikować, bo „tyle wiemy o sobie , ile nas sprawdzono”? Niekoniecznie. Myślę, że – zważywszy wiek i doświadczenie – wiem o sobie na tyle dużo, że tych sześć ciężkich tygodni nie zaskoczyło mnie niczym pod względem moich własnych reakcji i postaw. Innymi słowy, dzięki wyzwaniom, które rejs mi postawił nie dowiedziałam się o sobie niczego nowego. Ale – co równie ważne – poczułam, że żyję. Dlatego popłynę znów. I Wy też popłyńcie, oczywiście w metaforycznym tego słowa znaczeniu. Czyli stawiajcie sobie wymagania poza codzienny standard. Navigare necesse est, vivere non est necesse.
Comments